Zmienią tak, że po prywatnej gierce od razu trafi się pod osąd Ziobry 
Co do in-vitro to pytanie jest tylko takie, czy parę, której nie stać, aby samemu przeprowadzić terapię in-vitro (śmieszne to brzmi, bo tak naprawdę terapia powinna trwać kilka lat przed zabiegiem in-vitro), będzie potem stać na utrzymanie tego dziecka. Zwykle koszt takiego leczenia, wraz z samym zabiegiem wynosi od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy złotych, co jest jednak rozłożone na okres powiedzmy 3-5 lat.
W tym miejscu na drugi plan schodzą kwestie religijne, wyznaniowe, czy światopoglądowe, bo nie da się ukryć, że cała ta walka o poprawienie wskaźników demograficznych i zmianę nawyków odnośnie prokreacji koniec końców zatrzymuje się na aspekcie finansowym. Niestety statystyki są nieubłagane i pokazują, że metoda dofinansowania z budżetu jest finansochłonna, a efekty nie takie jak mogłoby się wydawać (skuteczność poniżej 10%).
Zatem skuteczność in-vitro (okupiona wysokimi kosztami) nie wpłynie znacząco na wzrost dzietności w Polsce, gdyż ta metoda stanowi jedynie promil statystyk urodzeń i nie może w żaden sposób wpływać na cały trend, co jest spowodowane zbyt małą skalą względem blisko 400 tys. urodzeń rocznie w Polsce.
Ekskluzywność i niszowa natura in-vitro nie współgrają za bardzo z byciem jednym z filarów polityki prorodzinnej, gdyż zbyt dużo barier powodowało, że nie było to narzędzie ani efektywne, ani konieczne do finansowania przez państwo (czytaj - obywateli). Żeby nie było tak słodko to kolejne postulowane narzędzie, czyli 500 zł również spali na panewce, gdyż tam brak powszechności socjalu na pierwsze dziecko, w sytuacji gdy gro rodzin właśnie z jednym dzieckiem (ok. 45% ogółu rodzin) nie będzie łapało się w widełki, stąd nie będzie to grupa, która w jakikolwiek skorzysta z tego systemu, a więc ich skłonność do prokreacji w żaden sposób nie wzrośnie. Skorzystają tak naprawdę tylko rodziny ubogie, bądź rodziny wielodzietne (z natury także ubogie), ale te pieniądze i tak zostaną wytransferowane z kraju przez zagraniczne Lidle, Biedronki, czy koncerny produkujące alkohol.

Co do in-vitro to pytanie jest tylko takie, czy parę, której nie stać, aby samemu przeprowadzić terapię in-vitro (śmieszne to brzmi, bo tak naprawdę terapia powinna trwać kilka lat przed zabiegiem in-vitro), będzie potem stać na utrzymanie tego dziecka. Zwykle koszt takiego leczenia, wraz z samym zabiegiem wynosi od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy złotych, co jest jednak rozłożone na okres powiedzmy 3-5 lat.
W tym miejscu na drugi plan schodzą kwestie religijne, wyznaniowe, czy światopoglądowe, bo nie da się ukryć, że cała ta walka o poprawienie wskaźników demograficznych i zmianę nawyków odnośnie prokreacji koniec końców zatrzymuje się na aspekcie finansowym. Niestety statystyki są nieubłagane i pokazują, że metoda dofinansowania z budżetu jest finansochłonna, a efekty nie takie jak mogłoby się wydawać (skuteczność poniżej 10%).
Zatem skuteczność in-vitro (okupiona wysokimi kosztami) nie wpłynie znacząco na wzrost dzietności w Polsce, gdyż ta metoda stanowi jedynie promil statystyk urodzeń i nie może w żaden sposób wpływać na cały trend, co jest spowodowane zbyt małą skalą względem blisko 400 tys. urodzeń rocznie w Polsce.
Ekskluzywność i niszowa natura in-vitro nie współgrają za bardzo z byciem jednym z filarów polityki prorodzinnej, gdyż zbyt dużo barier powodowało, że nie było to narzędzie ani efektywne, ani konieczne do finansowania przez państwo (czytaj - obywateli). Żeby nie było tak słodko to kolejne postulowane narzędzie, czyli 500 zł również spali na panewce, gdyż tam brak powszechności socjalu na pierwsze dziecko, w sytuacji gdy gro rodzin właśnie z jednym dzieckiem (ok. 45% ogółu rodzin) nie będzie łapało się w widełki, stąd nie będzie to grupa, która w jakikolwiek skorzysta z tego systemu, a więc ich skłonność do prokreacji w żaden sposób nie wzrośnie. Skorzystają tak naprawdę tylko rodziny ubogie, bądź rodziny wielodzietne (z natury także ubogie), ale te pieniądze i tak zostaną wytransferowane z kraju przez zagraniczne Lidle, Biedronki, czy koncerny produkujące alkohol.
Komentarz